Andrzej Dąbrowski

Elegancka muzyka. Tak nazywał się nocny program jazzowego radia z karaibskiej wyspy St.Croix. Każdej nocy słuchaliśmy z Wojtkiem Karolakiem doskonałego jazzu "środka" bez ekstrawagancji, długich improwizacji na jednym akordzie, czy głupim rytmie komputerowych bębnów. To była zawsze esencja dobrego jazzu z najlepszego gatunku herbaty, podana przez chińskiego mistrza. Tak... wspomnienie sprzed lat powróciło podczas przedświątecznego koncertu Freddy Cola w sali Kongresowej. Jak słusznie zauważył promotor koncertów Ery Jazzu Dionizy Piątkowski: „Ten wieczór jest okazją by wyciszyć nastroje, zapomnieć o codziennej bieganinie i zanurzyć się w pięknej, jazzowej stylistyce”.  Powiem więcej. Słuchacze   zgromadzeni w Kongresowej nie tyle zanurzyli się co całkowicie zatopili w prezentowanym przez muzyków kwartetu zbiorem znanych, lubianych standardów jazzowych i kilku adaptowanych dla jazzu popularnych melodii.

To było COŚ.

Ze wstydem przyznaję, że do niedawna mało słyszałem o Freddym Colu. To prawda, że powszechnie rozpoznawany na świecie był głos Nat "king" Cola. To jeden z moich ulubionych artystów, jak też jego wspaniała córka Natalie, a Freddy? Przecież nagrał wiele płyt. Nominowany do Grammy Award. Ale jak "dał głos" zaraz na sercu zrobiło się ciepło. Zamykam oczy i słucham. Ta sama barwa co Nat, podobne atakowanie każdej nutki – szczególnie w dolnych rejestrach. Doskonały, swingujący podział, lekkość operowania głosem, znakomita dykcja. Śpiewa bez wysiłku i mądrze dozuje długość każdej nuty często przechodzącej w szept. To tak jak tenorowy saksofonista w wolnej balladzie wypuszcza na końcu tylko lekko wibrujące powietrze, ale wszyscy słyszą ten jeden, właściwy dźwięk. Nie wiem, czy gdyby teraz żył Nat byłby podobny posturą do Freddiego, ale z pewnością miałby taką samą barwę głosu. No, może bardziej konkretną w wyższych rejestrach, z częstszym wykorzystywaniem wibrata i dłuższym trzymaniem każdej końcowej nuty. Nie wnikając już w szczegóły, trzeba naprawdę być mistrzem by tak rozsądnie operować głosem w wieku 76 lat jak robił to Freddy Cole. Prawdziwa szkoła jazzu.

Jak już o szkole mowa to wielu młodych muzyków (których raczej na koncercie nie było) mogłoby posłuchać jak powinno się grać i swingować w umiarkowanej dynamice nie przekraczającej jednego forte (f) słuchać się nawzajem by nie zagłuszyć solisty. Sam się zdziwiłem kiedy na estradzie zobaczyłem tylko dwa mikrofony przeznaczone dla Freddiego. Jeden przy fortepianie, drugi stojący. O zgrozo! Perkusja nie nagłośniona!!! Chyba na palcach jednej ręki zliczyłbym młodych perkusistów którzy nie zaprotestowaliby przeciw tak srogiemu potraktowaniu ich instrumentu na poważnym koncercie. A tu, już nie młody, ale wspaniały drummer Curtis Boyd był doskonale słyszalny i można było wyłowić podczas koncertu jego wszystkie drobne, smakowite niuanse i precyzyjne akcenty tam gdzie było trzeba. Sam sposób grania na tależu to wzór dyskretnego swingowania. W balladach niemal niesłyszalny. Kulturalna dyskrecja.  A ktoś powiedział mi przed koncertem, że perkusista to najsłabszy muzyk kwartetu.  Bzdura. Cała sekcja rytmiczna, młody gitarzysta Randy Napoleon, dokonały basista Elias Bailey, no i sam Freddy na fortepianie, to sama esencja kulturalnego, doskonałego akompaniamentu i wzajemnego współdziałania. Doskonali muzycy. Marzenie dla wokalisty.

Koncert rozpoczął się tematem "I remember You" i dalej bez częstych zapowiedzi utwór za utworem, logicznie poukładanym programem. Kolejność improwizacji niemal identyczna, czyli gitara, piano, ewentualnie solo basu i krótka wymiana z bębnami (tylko w trzech utworach). Sola kontrabasu także tylko trzy razy, ale na prawdę super, a jedno grane smyczkiem w wiązance świątecznych kolęd. Publiczność słuchała w absolutnej ciszy. Wspaniały nastrój, przerywany po każdym z 23 standardów mocnymi brawami. No bo jak mogą nie cieszyć i wprowadzać w dobry nastrój takie utwory jak: "Someone who watch over me", "Pretend", "Walkin' my baby back home", "Love walk in", I’ ll wait for You", "Sweet Lorraine", "Monalisa", "Smile", "Unfogetable", "I’ll be seeing You", "Straitin’ up and fly right". Jeszcze na koniec miły, swingujący utworek zatytułowany "Nie jestem moim bratem – to ja". Przytłoczony wagą bardziej znanego imienia Nat, Freddy "broni się" dowcipną piosenką. Nie musi. Zarówno On jak i akompaniujący mu muzycy wypełnili salę Kongresową prawdziwym spokojem, muzyczną kulturą, miłym przedświątecznym nastrojem i jazzowym klimatem jaki zasługuje na określenie elegant music. (for elegant people)

Andrzej Dąbrowski